„Boże daj nam pokorę, byśmy przyjęli w pokoju to, czego zmienić nie możemy, daj nam odwagę, aby zmienić to, co powinno być zmienione i daj nam mądrość, abyśmy umieli odróżnić jedno od drugiego.”
/autor- teolog protestancki Karl Paul Reinhold Niebuhr/
„Współuzależnienie jest jak pajęczyna. Zaczyna się, kiedy pająk zauważy swą potencjalną zdobycz.”
Poznaliśmy się zupełnie przypadkiem u mojej koleżanki. Przyjechałam właśnie do domu z kolonii, na której odbywałam praktykę jako opiekunka. Wpadłam do Baśki jak bomba. Miała właśnie gości. Dwóch młodych mężczyzn siedziało na wersalce. Jednego znałam. Był chłopakiem Baśki. Na drugiego w ogóle nie zwróciłam uwagi. Nawet nie wiedziałam potem, jak wyglądał. Szybko opowiedziałam Baśce, jak było i jak szybko wpadłam, tak szybko wypadłam. On, jednak zwrócił na mnie baczną uwagę. Po latach powiedział mi:
– Kiedy cię zobaczyłem po raz pierwszy, wiedziałem, że będziesz moją żoną.
W następnych tygodniach spotykaliśmy się czasem u naszej, wspólnej, znajomej Baśki. Początkowo wcale ze sobą nawet nie rozmawialiśmy. Tylko byliśmy tam razem wśród innych jej znajomych. Nie zauważyłam, kiedy zamieniliśmy ze sobą pierwsze zdanie. Kiedy się zorientowałam, po prostu już się znaliśmy.
Kiedyś spotkaliśmy się w kilka osób u niego. Zaproponował grę we flirt. Zapowiadała się niewinna zabawa. Dziś wiem, że pająk zaczął wtedy prząść swą nić. Graliśmy każdy z każdym. Zabawa krążyła wokół naszego znajomego Fantomasa. Wszyscy bawiliśmy się jego kosztem. Tak mi się wtedy wydawało. Jednak to ja byłam obiektem czyjegoś zainteresowania. Zaproponował spotkanie. Nie wiem, nawet kiedy się zgodziłam. Wpadłam w sieć.
Zaczęliśmy się spotykać. Na początku rzadko. Pewnego dnia zaprosił mnie do Dyskusyjnego Klubu Filmowego, który działał w Miejskim Domu Kultury. Nigdy nie interesowało mnie specjalnie poważne kino. Oglądałam filmy, bo mi się podobały, i to wszystko. Nie znałam nazwisk aktorów grających w tych filmach. Mimo to się zgodziłam. Chyba dlatego, że chodziła tam Baśka. Coś ciągnęło mnie tam, gdzie on był. Działał na mnie jak światło na ćmę. W jego towarzystwie zaczynałam czuć się dziwnie nieswojo. Jakiś niepokój wkradał się do mego wnętrza.
Nie wiem, kiedy po raz pierwszy przyszedł do mojego domu. Nie potrafię tego umiejscowić w czasie. Tak jakby przesączył się przez ściany.
Tak mijał czas. W oczach naszych znajomych staliśmy się parą. W końcu przestałam spotykać się z nimi. On stał się moim towarzystwem. Przychodził do mnie do domu. Potem przychodził do studium, gdzie się uczyłam. Zaczęłam przychodzić do niego. Już nie z przyjaciółmi, ale sama, choć wiedziałam, że tak nie wypada. Coś pchało mnie w jego stronę.
Moi rodzice obserwowali nas. Dość wcześnie zauważyli, że się od nich oddalam. Nie umieli jednak ze mną rozmawiać. Kiedy zdecydowali się zwrócić mi uwagę, byłam już daleko od nich. Było już za późno, by do mnie dotrzeć z jakimiś tłumaczeniami, ostrzeżeniami przed zagrożeniem, jakim była znajomość z tym człowiekiem. Wszystko, co robili rodzice, odbierałam jak atak na mnie. Myślałam, że chcą mnie zniewolić. Chciałam być wolnym człowiekiem. Wolnością nazywałam samowolę, brak granic, całkowity luz. Byłam dorosła w dowodzie osobistym, ale niedojrzała emocjonalnie. Tyle tylko, że wtedy o tym nie wiedziałam. Bezpieczeństwo domu rodziców zamieniłam na chaos, który dawała mi znajomość z tym mężczyzną.
Wiele razy mama z tatą rozmawiali w swoim pokoju. Wiedziałam, że mówią o mnie. Potem mama płakała. Przepłakała niejedną noc. Wylała przeze mnie potoki łez. Miałam świadomość, że rodzice martwią się o mnie, że chcą mojego dobra. Ja chciałam tylko być sobą. Chciałam, by mnie kochali i akceptowali taką, jaką byłam. Problemem były jednak ich wyobrażenia co do mojej osoby. Chcieli mnie widzieć inną niż byłam. Bardzo krytycznie mnie też oceniali, bardziej nawet niż niewłaściwe było moje postępowanie. Marzyłam o studiach z matematyki, a skończyłam szkołę, na którą rodzice się zgodzili. Zdobyłam dwa bezużyteczne zawody. Obu nie znosiłam. Przez lata nie mogłam im wybaczyć, że podcięli mi skrzydła. Uniemożliwili mi zdobycie wyższego wykształcenia. Mam wrażenie, że oceniając mnie nadmiernie krytycznie, widzieli mnie „puszczającą się” na prawo i lewo. Nie dali mi możliwości spróbować być odpowiedzialną za swój los.
Próbowałam jakoś uwolnić się spod ich „opieki”. Zaproponowałam, że zrobię kurs kosmetyczki. Jednak przeciw tej propozycji również mieli argument:
– Tobie coś odbije, a my stracimy pieniądze- mówili.
Moją próbę znalezienia swojego miejsca na ziemi odbierali jako nowy wybryk. A ja tylko chciałam się uczyć. Kiedy po latach rozmawiałam na ten temat z tatą, powiedział:
– Trzeba było walczyć o swoje!
W praktyce oznaczało to walkę dziecka z rodzicami. Taka walka była z góry przegrana. Bo jak niedojrzała, dopiero kształtująca się osoba – choć dorosła według prawa – ale nie ukształtowana z powodu zaborczości rodziców, miałaby tego dokonać? Oni przecież wiedzieli lepiej, co dla mnie było najlepsze.
On słuchał tego, co mówiłam, co myślałam. Potrafiliśmy rozmawiać godzinami. Tematy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Wydawało mi się nawet, że znamy nasze myśli. Zdarzało się, że wiedziałam, co powie za chwilę lub co zrobi w danym momencie. Był moją bratnią duszą.
Spotykaliśmy się coraz częściej i coraz częściej on wymagał, bym to ja przychodziła do niego. Dlaczego? Bo moi rodzice to jacyś dziwni ludzie. Bo ograniczają moją wolność. Bo mają zbyt wygórowane wymagania. Bo ich poglądy na temat konwenansów są z innej epoki. Bo zmieniły się czasy i dziś kobiecie wolno więcej. Bo czepiają się go bezpodstawnie itp. itd. On rozumie mnie najlepiej.
Czułam się rozdarta między wartościami, które wpoili mi rodzice a potrzebą czucia, że jestem komuś potrzebna, dla kogoś ważna. On zaspokajał mi to wszystko, a jednocześnie grał na moich uczuciach jak na starych, dobrych skrzypcach. Nie wiem, czy świadomie, czy nie. Czułam coraz większy wewnętrzny niepokój. Coraz bardziej przytłaczał mnie ten związek. Im dłużej trwał, tym częściej przeciwstawiałam się woli rodziców i tym więcej popełniałam błędów. Coraz więcej czasu z nim spędzałam, prawie zawsze u niego i coraz później wracałam do domu, co moi rodzice odbierali jako pogłębiającą się demoralizację. A ja uciekałam do niego przed nimi.
Ta znajomość rozwijała się powoli, stopniowo. Nie było konkretnej chwili, konkretnego zdarzenia, od którego zostaliśmy parą. Tak też powoli, stopniowo odkrywałam, że męczy mnie ten związek. Nie było konkretnej chwili, w której pomyślałam, że się w nim duszę. Działo się ze mną coś dziwnego, czego nie rozumiałam. Kiedy byłam sama, nie mogłam bez niego żyć. Kiedy byłam z nim, czułam, jakby przez skórę zagrożenie. Coś niepokoiło. Podświadomie wiedziałam, że coś jest z tym związkiem nie tak. Chciałam znów wolności, ale teraz to on mi ją ograniczał. Słuchałam z nim muzyki, której nie lubiłam. Oglądałam z nim filmy, których nie znosiłam. Robiłam rzeczy, których sama nigdy bym nie zrobiła, bo nie umiałam mu się przeciwstawić. Nie umiałam powiedzieć nie. Dokładnie tak samo, jak nie potrafiłam powiedzieć tego rodzicom. Dlaczego? Bo chciałam być dla kogoś ważna, żeby mnie ktoś zaakceptował. Nie akceptowali mnie rodzice, więc szukałam kogoś, kto ich zastąpi. Nie umiałam znaleźć właściwej osoby, takiej, która by mnie pokochała. Dlatego stworzyłam taki chory związek i byłam tak przytłoczona przez mojego partnera.
Po roku naszej znajomości on oświadczył, że chciałby się ze mną ożenić. Zdziwiło mnie to. On niebieski ptak, człowiek impreza, dusza towarzystwa chce się ze mną ożenić? Powiedziałam: nie. Działo się to za szybko. Temat upadł, ale znajomość trwała nadal.
Raz zadzwonił i umówiliśmy się na przystanku autobusowym. Czekałam. Spóźniał się. Jak zwykle zresztą. Chciałam sprawdzić, co zrobi, kiedy mnie tam nie zobaczy. Schowałam się. W końcu przyjechał. Nawet się nie rozejrzał, tylko sobie poszedł. Przeżyłam szok. Nie poszedł do mnie, ale do swojej koleżanki. Poczułam się oszukana i rozczarowana jego postawą. Wściekłam się na niego. Po raz pierwszy zdecydowałam wtedy, że skończę tę znajomość. Jak bardzo się myliłam.
Jakiś czas później on zmienił pracę i wyjechał do Opola. Przyjeżdżał czasem na sobotę, niedzielę. Coraz częściej zaczęłam spostrzegać, że za dużo pije. Nie był to już kieliszek lub piwo do towarzystwa, ale upijanie się do nieprzytomności. Zdarzało się, że pojawiał się pod moim domem kompletnie pijany. Przesiadywał na ławce. Stukał nocą w okno. Namawiał na nocne rozmowy. Kiedy odmawiałam, czasem rezygnował, czasem nie dawał mi spokoju dużą część nocy. Potem wyjeżdżał do pracy. Nie podobało mi się, to co robił, że się upijał. Byłam zła, że zakłócał mi noce, że musiałam potem chodzić niewyspana i zmęczona. Wkurzało mnie, że nie spotykaliśmy się jak inne pary w dzień. Nie spędzaliśmy czasu w miłej atmosferze, w ciekawym otoczeniu.
Oczekiwałam z jego strony ciepła, a nie zgryzot.
Zaczął do mnie dzwonić z wyrzutami. Wywoływał we mnie poczucie winy, mówiąc, że on mnie tak kocha, a ja go lekceważę. Że on się poświęca, a ja nie mogę poświęcić mu odrobiny czasu. On tak ciężko pracuje, a mimo to przyjeżdża do mnie, a ja jestem taka niewdzięczna. Kłóciliśmy się. Wiedziałam, że nie ma racji. Nie potrafiłam mu się jednak przeciwstawić. Nie znajdowałam argumentów, by mu wytłumaczyć, że jego myślenie jest błędne. Potem dzwonił i przepraszał. Błagał, żebym go zrozumiała. Po rozmowie z nim miałam wyrzuty sumienia.
Zaczynałam myśleć, że może ma rację i wybaczałam, choć czułam się z tym źle. Czasem to ja dzwoniłam do Opola. Brakowało mi kontaktu z nim. Dowiadywałam się, że właśnie jest gdzieś z kolegami. Zostawiałam wiadomości. Czasem oddzwaniał czasem nie. Zdarzało się, że dzwonił, żeby mnie ustawić do pionu. Pokazać, gdzie moje miejsce. Mówił:
– Nie dzwoń do mnie jak idiotka! Nie muszę się spowiadać, co robię!
Przepraszałam. Innym razem kłóciłam się z nim. W końcu zerwałam znajomość. Myślałam, że jestem wolna. Myliłam się. Znów dzwonił. Przepraszał. Błagał. Zapewniał, że kocha. A ja wybaczałam i wracałam.
Tak minął kolejny rok. Skończyłam studium. Poszłam do pracy. Teraz przyjeżdżał do mnie do pracy lub dzwonił do domu. Potem szliśmy do niego. Wracałam do domu coraz później. Już nie silił się na szybkie odprowadzanie mnie do domu. W końcu wracałam w nocy sama. Znów kłóciliśmy się i godziliśmy na zmianę. Myśl o rozstaniu pojawiała się po każdej kłótni. Nigdy jednak nie odeszłam. Nie miałam dość sił. Dlaczego? Ponieważ on wysysał ze mnie te siły. Po każdej kłótni czułam się pusta. Jakbym była tylko skorupką bez życia. Popadałam w letarg. Kiedy się z niego budziłam, czułam się bezwartościowa. Wierzyłam, że nam się nie układa przeze mnie. Chciałam wierzyć, że mnie kochał. Dlatego w moich wyobrażeniach on znów stawał się jedyną osobą, która chciała ze mną być. To było wtedy dla mnie najważniejsze.
Ciągle słyszałam od niego, że ma nienormalny dom. Matka go „zostawiła”, żeby opiekować się swoją umierającą matką. Jak mogłam dać się tak omamić?! Był dorosłym mężczyzną, a wymagał, żeby matka się nim opiekowała i odmówiła pomocy chorej na raka jego babci. Ja jednak tego nie widziałam. Patrzyłam już na świat jego oczami, chorymi oczami. Zaczęłam myśleć o nim jak o biednym człowieku, któremu trzeba pomóc, zaopiekować się nim. Widziałam go skrzywdzonego przez rodzinę, odrzuconego przez matkę. Chyba chciałam zastąpić mu matkę. Wyglądał jak małe skrzywdzone dziecko. Zbierał bilety autobusowe, by udowodnić matce, jak bardzo dużo musiał poświęcić czasu, wysiłków, pieniędzy, by z nią być.
„Ja miałam normalny dom, a on żył w nienormalnej rodzinie” – mówiłam do siebie.
Pojawiła się myśl: Może gdybyśmy się pobrali, stworzyłabym mu nareszcie normalny dom, normalną rodzinę? Nie wiedziałam, że to niemożliwe. Zaczęliśmy rozmawiać o małżeństwie i o dzieciach. Zapomniałam, jak bardzo wiele razy było mi źle. Ile razy zrywałam i odchodziłam. Teraz chciałam mu pomóc. Wszystko zeszło na dalszy plan.
Ustaliliśmy datę ślubu. Wyobrażałam sobie nasz dom, rodzinę. Miała być mama, tata i dzieci. Miał być spokój i radość. On pracuje, zarabia na dom. Ja opiekuję się dziećmi, a kiedy podrosną, idę do pracy. Razem prowadzimy dom. Pomagamy sobie wzajemnie w domowych obowiązkach. Myślałam, że mam normalne marzenia. Zaplanowaliśmy nasze pierwsze dziecko.
Byłam jego. Pająk schwytał już swoją ofiarę.